Wreszcie zabrałem się za napisanie relacji. Mam nadzieję , że oddaje obfity, solidny i bogaty materiał z tego wydarzenia. Potrzebowałem czasu, przypływu chęci i weny. Trochę to trwało, bo wyrypa długa, a i kilometraż brawurowy. Projekt biegowy GSS+GSB=1000km, czyli pokonanie dwóch szlaków jeden po drugim, miał miejsce w dniach 27.08.-12.09.2022.
Przede wszystkim co trzeba wiedzieć to, że wydarzenie było udostępnione na FB i każdego dnia pisałem krótkie podsumowanie dnia. Byłem wyposażony w nadajnik-lokalizator GPS, dzięki uprzejmości firmy Poltrax (za co bardzo dziękuję), gdzie przez cały czas wyprawy moja pozycja była śledzona online. Wszystkim, którzy pchali kropkę, dopingowali i trzymali kciuki z całego Serca -Wielkie Dziękuję! Było to marzenie, które leżało mi w głowie siedem lat. Uleżało się i zrealizowałem.
Zaczynamy……
Główny Szlak Sudecki
Zaplanowałem, że ruszę na szlak o godzinie siódmej. Powieki ciężko budziły się do życia. Poprzedni dzień spędziłem w pracy, a resztę dnia poświęciłem na dojazd do Świeradowa, do którego nie wiedząc czemu nie tak łatwo dojechać transportem publicznym. Na miejscu szaleje burza i leje jak z cebra. Biegiem śmigam na nocleg do domu Zdrojowego o pięknej nazwie -Lukas !
Przypadek? Nie sądzę!
Jeśli pogoda utrzyma się taka jak jest teraz, to w pierwszy dzień będę już zgubiony. Rozważałem już przesunięcie startu o jeden dzień. Jednak, często bywając w górach wiem, że prognoza swoje, a góry swoje. Wiele razy bywało, że miał być u góry kibel, a było zupełnie na odwrót. Kładłem się spać z nadzieją i trochę z realnym myśleniem, że przecież ta burza nie może trwać cały dzień, całą noc i znowu cały dzień. Choć taką właśnie kiedyś w Tatrach Słowackich przeżyłem. Nazwałem ją wtedy Matka Burza i nawet wziąłem udział w akcji ratowniczej. Stara historia, a tu ma się pisać nowa.
Aby zrealizować ten projekt, wiedziałem, że będę musiał narzucić sobie jakąś musztrę w ramach czasowych. Przynajmniej na początku przygody. Projekt chciałem zamknąć w czternastu dniach.
Dzień Pierwszy Świeradów Zdrój.
Niesamowite. Nie ma chmur. Nie pada. I poranek zwiastuje cudowną pogodę.
-A jednak ruszę zgodnie z planem! – krzyczę do swojego Ja.
Punktualnie, a nawet nieco wcześniej pojawiam się pod czerwoną kropką startową. Znowu na tym szlaku. Pierwsze założenie to, aby nie złapać kontuzji na tym podatnym do kontuzji szlaku. Robię pamiątkowe zdjęcia, porządkuje myśli i co ma być to będzie za zgodą kierownika, czyli mnie.
Hey ku Górom…
Na początek Góry Izerskie, które lubię i bardzo się mi podobają. Marze, aby po nich pojeździć na rowerze. Tego dnia była piękna słoneczna pogoda, czyli w stu procentach inaczej, niż zapowiadała poprzedniego dnia prognoza pogody, a zapowiadała się fatalnie. Te piękno tych ścieżek na rower tak mnie zawsze uracza, że widzę już siebie jak śmigam tu dwukołowcem. Błękitne niebo, zielone świerki, białe pajęczyny, śpiew ptaków i samotność długodystansowca. To jest to! Jest werwa, jest energia i dobra perspektywa realizacji projektu. Mentalnie byłem przygotowany bardzo dobrze, fizycznie dużo gorzej, ale kto nie próbuje ten nie zbiera doświadczenia. Podszedłem do tego, jak Scott Jurek do szlaku Appalachów, tzn. że do tak długich wyryp człowek przygotowuje się przez całą karierę.
Pod koniec Izerów przejął mnie Bennet. Nie widzieliśmy się dziesięć lat. To z nim stawiałem pierwsze kroki w Ultra. Partner z 2011 w Rzeźniku, Kierat 2010, Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej 2010. Dziś przeprowadził mnie przez końcówkę Izerów, Szklarską Porębę i wprowadził w Karkonosze. Czternaście kilometrów rozmowy i miło spędzonego czasu. Dzięki Bennet. Twoje wsparcie bardzo mi pomogło w realizacji tego szaleństwa.
Pięć kilometrów za Karpaczem spotkałem chłopaków, którzy lecieli GSS na rekord bez wsparcia. Żegnamy się życząc sobie powodzenia. Robimy pamiątkowe zdjęcie, które jak się później okaże przejdzie do historii, a to za sprawą, że zarówno oni, jak i ja dotrzemy do celu.
Pierwsze perypetie i chwile grozy przeżyłem w Mysłakowicach, w których ostatecznie przymusowo zostałem i spałem. W planie było dotarcie do Bukowca, niestety na drodze stała burza i to taka konkretna. Rzutem na taśmę zdążyłem przed oberwaniem chmury i latającymi piorunami. Wybiło studzienki kanalizacji, a po ulicach płynęły potoki. Nie było szans przejść przez ulicę suchą stopą. Zdążyłem dobiec na nieczynny, zrujnowany dworzec, który oczywiście był zamknięty. Na szczęście jest tam lekko wystające zadaszenie i betonowy podest. Zadaszenie przecieka, ale nie było tak źle. Ochroniło mnie i paru lokalnych pijaków również. Czekałem, tylko na słynne: Panie kierowniku, poratuj Pan…..!
Przed burzą tak skakałem i śmigałem, że zgubiłem na chwile szlak i przy okazji upuściłem telefon centralnie na asfalt. Od tej pory każde włączenie telefonu wraz z innymi funkcjami, sprawiało ogromne kłopoty. Kwestią czasu było, kiedy padnie. Mógł to zrobić w każdej chwili. Więcej nie działał, niż działał. Były momenty, że traciłem trzydzieści minut na uruchomienie go. Ładnie się zaczęło, myślę sobie. Pierwszego dnia nabiegałem siedemdziesiąt kilometrów.
Z rana przywitały mnie mokre Rudawy. Po wczorajszej wieczornej ulewie roślinność nabrała sił i kolorów. Na początek mżawka przez sześć godzin, a potem wilgoć i mgły. Dominuje mocna zieleń, biel od mgieł i różne odcienie szarości za sprawą zachmurzonego nieba. Cel na nocleg obrałem schronisko Andrzejówka. Przez Rudawy przebiegłem, tak szybko, że sam nawet nie wiem kiedy. Było trochę turystów. Dziwne, że w taką pogodę chce im się chodzić. Chyba cały rok chodzą. Ja nie wiem, że w domu nie mogą usiedzieć. Haha. Taki żarcik.
Gdzieś na jakimś zbiegu mijam dwóch Gieesowiczów. Jeden stwierdził, że brykam jak sarenka i nawet mnie nie słychać. Racja. Lubię brykać, skakać i zakradać się jak duch. Właściwie to jestem duchem, ale nie wszyscy jeszcze o tym wiedzą. I nie muszą.
Pod najbliższym sklepem zrobiłem dłuższą przerwę. Rozpadało się mocniej, to co będę dalej napierał. W międzyczasie dotarli dwaj wspomniani piechurzy. Rozmawiamy sobie, fajnie jest i nic się nie dzieje. Tylko ławki brakuje. Pytają, gdzie dalej, jak dotrę do końca szlaku. Nie zdradzam im, że biegnę na drugi koniec Polski, do Wołosatego. Głupi nie jestem. Jakby dowiedzieli się o tym, to nie chcieli by gadać z wariatem. Chyba, że też wariaci. To byśmy się jednal dogadali.
Drugiego dnia podążając przez Rudawy, odkryłem problem jaki biegł ze mną. Już poprzedniego dnia czułem, że coś nie gra, ale dziś było już źle, a nawet bardzo źle. Otóż tak obtarłem pachwiny, że każdy krok niósł ból. Nie wiem, jak to się stało, ale nie spakowałem kremu na otarcia. Miałem naszykowany i nie zabrałem. Ale to nie to było główną przyczyną problemu. Dzień przed wyprawą, zadbałem o miejsca intymne. Nie róbcie tego na chwile przed długimi projektami. Co ja się nie nagimnastykowałem, aby przetrwać ten stan. Szukałem różnych kremów w każdym sklepie. Ten najlepszy udało mi się dostać kilka dni później. To były trudne dni. Zacisnąłem zęby i napierałem mimo bólu i braku komfortu w biegu. Na przemian biegłem raz w spodenkach, raz spodniach, a nawet tylko w pierwszej warstwie. Tak kombinowałem, że odkryłem iż najlepiej biegło mi się bez majtek. Zawiodę wszystkich szukających sensacji. Już widzę, te nagłówki w telewizji numer jeden w kraju.
BIEGACZ BEZ MAJTEK W SUDETACH. Vegan, ćwiczy jogę i pewnie jeszcze kocha diabła. Latem je trawę, a zimą żółty śnieg. Eh to TVP. Haha.
Biegłem bez majtek, ale w spodniach. Jedyne co, to ja te majtki gdzieś zgubiłem. I do dziś nie mam pojęcia, gdzie one są.
W Sokołowsku szukałem sklepu. Knajpki były, ale czasu mi brakowało na delektowanie się pierogami. Zatrzymałem się, aby przyjrzeć się Sanatorium Grunwald. Piękny obiekt. Zmierzchło się. Do pokonania została mi ostatnia góra, z solidnym, ale to bardzo solidnym podejściem. Tak solidnym, że pamiętam je od 2015 roku. Wtedy pokonywałem je rano, a tym razem już po zmroku. Gdy wszedłem w las, zostawiłem za sobą ostatnie promyki tego dnia za sobą.
– Ciemno jak w dupie – rzekło gówno
– I gówno widać odparła dupa.
Odpaliłem czołówkę. Widoczność utrudniała mocna mgła i wilgotne powietrze. Niemniej w tych warunkach radzę sobie świetnie. Przydaje się doświadczenie ze Szlaku Orlich Gniazd na naszej Jurze, gdzie takie warunki na Jesień to normalka. Szczyt Bukowca należy to jednych z najbardziej wymagających na Głównym Szlaku Sudeckim. Do pokonania jest trzysta metrów w pionie na odcinku jednego kilometra. Dalej szlak jest w miarę płaski. Tuż przed schroniskiem jest ciekawy fragment. W Andrzejówce pusto tzn. jest kierownik, ale nie wiem, czy nazywa się Andrzej i czy w ogóle jest kierownikiem. Załatwia klucz i wodę. Niech mu będzie, że jest kierownikiem W pokoju jestem sam. Wbijam się w swój śpiwór, który targam na plecach. Zimno, jak diabli w tym budynku. Nie dziwię się, że wszyscy siedzą na zewnątrz przy ognisku. Przecież nie poszli tam na kiełbaski.
Budzę się zwinięty, jak kłębek wełny. Głodny, ale muszę dotrwać do najbliższego sklepu. Najbliższy sklep za około trzy godziny. Lecę na głodnego. Najważniejsze, to przetrzymać głód. On po prostu mija. Miałem na tym szlaku takie dni, że pierwszy posiłek jadłem późnym popołudniem. Najważniejsze to pilnować nawadniania. Śniadanie zjadłem na przystanku w Jedlinie Zdrój. Zmieniło się tu sporo. Jest blisko szlaku sklep Dino i paczkomat. Tego niebyło parę lat temu. Myślę, że gdyby ktoś chciał to śmiało może rozesłać rzeczy do paczkomatów i korzystać z tzw. swoich przepaków. Pytanie tylko, czy wyrobi się w odbieraniu ich na czas. Myślę, że jest to logistycznie, oczywiście z kogoś pomocą do ogarnięcia. Pod warunkiem, że nie zbije się mu szybka w telefonie i będzie działał.
Słoneczko ładnie przygrzewało i cudownie było w takiej atmosferze wbiec w tajemnicze Góry Sowie Po wczorajszym mokrym dniu, brakowało mi tego. Wreszcie wyschły buty, które prawie dwa dni żłopały wodę. Na Wielką Sowę frunę z przyjemnością. Wspominam zawody, na które tu kiedyś przyjechaliśmy całą ekipą. Spaliśmy na poddaszu. Bywałem też tu na treningach. Na szczycie nawadniam się piwkiem bezalkoholowym. Wieża w remoncie. Nie ma na co popatrzeć, więc biegnę dalej do najbliższego schroniska, gdzie napije się oranżady. Schronisko Zygmuntówka ma swój klimat. Kiedyś muszę tu zanocować. Ktoś chętny?.
Na Kalenice dłuży się mi czas. W ogóle aż do murów Twierdzy Srebrnogórskiej czas wydłużał się strasznie. Tylko las i co jakiś czas tabliczki z nazwami szczytów. Gdyby nie te tabliczki, to nawet nie wiedziałbym, że tu jest jakiś szczyt. Na Przełęczy Srebrnej zaplanowałem jedzonko. Ku mojemu zdziwieniu knajpka, na którą nastawiłem się była nieczynna. A innej nie było. Co tu zrobić?! Do miasteczka nie mam ochoty schodzić. Po pierwsze brak czasu, bo za dwie godziny zapadnie zmrok, a po drugie dorobiłbym następne dodatkowe cztery kilometry. Pokręciłem się chwile i dostrzegłem tabliczkę – Pierogi 400 m. No to mówię – lecimy. Wejścia pilnują pieski. Głośne, ale nie szkodliwe. Wspaniałe miejsce przy stadninie koni. Klimatyczne i urocze. Coś w rodzaju drewnianej szopy, a w środku Pani lepi na bieżąco pierogi. Nie spodziewała się tego, że na koniec dnia jeszcze ktoś do niej zajrzy. Ulepiła ile było potrzeba pierogów. Lemoniada, też tyle co zrobiona. Pyszna, ale droga.
Ile tej lemoniady?- pyta Pani
Cały dzbanek proszę od razu zrobić – odpowiedziałem
Nie, nie. Niech Pan tak nie folguje, bo ja na szklanki liczę, a nie wiem ile wychodzi z tego dzbanka.
Ups, na szklanki. Mocno zdziwiłem się, że dzbanka nie dostane.
-No dobra, niech Pani będzie, proszę lać pierwszą – rzekłem mocno spragniony
Cztery kolejki poszły. Do tego pierogi i nabrałem skrzydeł do dalszego napierania.
To był piękny dzień w Górach Sowich. Na nocleg dotarłem do miejscowości, a raczej dzielnicy Nowej Rudej – Słupiec. Lubię Słupiec. Jest ładnie położony. Myślałem, że będę nocował w kompleksie sportowym, ale oznajmili mi, że nie przyjmują gości. Dziwne, tak ogromny budynek i ma szans na nocleg. Za to trafił się mi – kawałek dalej – super nocleg w pensjonacie. Grzejniki działały i mogłem zrobić szybkie pranie. Garderoby za wiele na plecach nie mam, więc takie wystartowanie w odświeżonych rzeczach to jest coś co doceniam bardzo.
Przekroczyłem tego dnia dwieście kilometrów, trochę więcej niż mapa podaje, a to dlatego, że czasami trzeba było szlaku szukać, zejść na obiad lub nocleg.
Ze Słupca o poranku, między blokami przesuwałem się w stronę Kościelca. Znane z solidnego podejścia, schodów i drogi krzyżowej. Na dzień dobry takie podejścia. Trudno, co zrobić, jak trzeba zrobić.
Z Kościelca zbiegam do Ścinawki. Wreszcie uda się kupić upragniony krem na moje obtarcia. Będzie dobrze. Ścinawka zawsze mi będzie kojarzyć się z upałem i punktem kontrolnym na Biegu 7 Szczytów. Tu jest zawsze dla mnie kluczowy moment biegu. Ze zdziwieniem stwierdzam, ze w stronę Wambierzyc, gdzie zawsze było pole i krzaki, teraz jest asfalt i krzaków brak. Wygląda na to, że droga ta w przyszłości połączy Ścinawkę i Wambierzyce, bo na tym polu, gdzie jedynym punktem odniesienia jest kapliczka również toczą się jakieś prace drogowe.
W dolnośląskiej Jerozolimie, czyli Wambierzycach zaglądam na chwilę do sklepu. Łapie to co potrzeba i ruszam na Rogacz. Po drodze spotkam dziewczynę, która pyta którędy dalej. Szlak na Rogacz jest cudowny i czasami ścieżka nie jest taka oczywista. Góry Stołowe otwierają się niczym brama. Na Rogaczu jest świetna wiata, gdzie można śmiało zanocować, bo jest do tego doskonale przygotowana. I moja kolejna wizyta w Stołowych będzie właśnie tutaj z noclegiem na dziko. Ktoś chętny?.
Od tego momentu będę podziwiał grzyby skalne, błędne skały, turystów i turystki, których tego dnia na szlaku było bardzo dużo. Do Karłowa docieram głodny, jak wilk. Dobrze było solidnie pojeść. Do Kudowy Zdrój jest długi odcinek. Plusem jest to, że w dół. W Karłowie tak się najadłem, że w Kudowie uzupełniam tylko płyny. Trasa z Kudowy do Dusznik Zdrój również jest mi doskonale znana z biegu na zawodach. Wiem, że łatwo nie będzie. To taki fragment, że w ogóle mało kto tam chodzi i osadnictwa nie ma za wiele. Odludzie. Nie lubię tego odcinka szlaku. Jakiś taki niemiły i zawsze się tu wkurzam. Nawigacja tutaj to też wyższa szkoła jazdy. Góry Stołowe miałem w słonecznej okrasie. Było na co popatrzeć.
Duszniki Zdrój to drugie uzdrowisko, zaraz po Świeradowie Zdrój do którego przyjadę na odpoczynek. Duszniki są urocze, a perełką jest tutejszy park. Bardzo lubię to miejsce. Niech chcąc tracić czasu na manewry obiadowe, zakupuje na stacji O. kilka hot dogów, które ładuje do plecaka. Gdy dotrę do Zieleńca to nie uświadczę otwartego tam sklepu. Jest godzina osiemnasta i nadal nie wiem, czy w ogóle będę miał tam nocleg. Z Dusznik Zdroju jest tam dziewięć kilometrów non stop pod górę. Dzwonię do schroniska Orlica. Mam szczęście. Odbiera Pani, która pracuje na kuchni już po godzinach i już zaraz miała wychodzić i iść do domu. Pani zapowiedziała, że zaczeka na mnie z kluczem. Spieszyć się musiałem. Po drodze z zza jednego zakrętu pojawiło się stado kopytnych łań. Szybkie były i nie zdążyłem ustrzelić zdjęcia. Z innych dzisiejszych przygód to strzeliłem gafę nawigacyjną. W drodze na jeden ze szczytów obrałem złą ścieżkę i wylądowałem w tym samym miejscu. Na tej samej przełęczy, co trzydzieści minut wcześniej. Nadrobiłem pionu i kilometrów. Do Zieleńca docieram tuż po zachodzie słońca, a do schroniska w zupełnej ciemności. A jak smakowały zimne hot dogi? Wybornie!. Tego dnia na zegarku było już dwieście osiemdziesiąt kilometrów.
Schronisko Orlica – bardzo fajna ekipa. Ponownie wykorzystałem swój śpiwór (po raz drugi), który tacham na plecach. Nie musiałem, bo za dodatkową opłatą dają pościel, ale jak już go mam, to jednak korzystam. Ciekawostka: do tej pory na trasie naliczyłem 7 toi toi’ów, czyli niskobudżetowa opcja noclegowa. Da się. Spałem tak w Myślenicach na Małym Szlaku Beskidzkim.
Temperatura poranna była dobra do biegania. Asfaltowy początek szedł leniwie, ale potem do schroniska Jagodna leciało się dobrze. Czasami trzeba było omijać głębokie koleiny ze stojącą wodą. Ale ten kto biega Bieg 7 Szczytów wie, że ten rejon lubi być mokry. Ja biegam, to wiedziałem J. W schronisku jagód nie wiedziałem, a właściwie to nie wiem, czemu nie zapytałem, bo może były. Po negocjacjach udało się wypertraktować wegańskie śniadanie. Chleb i warzywa. Niestety w polskich schroniskach nadal ciężko o wegańskie śniadanie, czy obiad. Wyjątkiem na pewno jest schronisko na Turbaczu, o którym napiszę w dalszej relacji.
Tuż za Długopolem Zdrój spotykam dziewczynę z ogromnym plecakiem idącą GSS od Prudnika. Wreszcie można z kimś pogadać. Jeszcze nie wiem, że nazywa się Edyta i jakie turbulencje ma na szlaku. Pokazuje mi zdjęcia kompletnie zalanego szlaku. Wygląda jakby tama gdzieś pękła. Edyta dzielnie pokonała wysoką wodę. Zapowiada się ciekawie-myśle sobie. Na szczęście, zanim dotarłem w to miejsce dwa dni później, woda już zeszła. Widziałem przyklapnięte pole i roślinność. Pewnie moglibyśmy tak gadać godzinami.
W Międzylesiu napotykam dwóch piechurów GSS delektujących się złocistym płynem pod sklepem. Rozmowy nie było końca, a zwijać musiałem się, bo czas gonił. Lubię te spotkania.
Gdy przesuwałem się w Masyw Śnieżnika to wisiały nad nim czarne chmury i pachniało srogim deszczem. Na szczęście dostałem, tylko lekkim deszczem i zimnym wiatrem. Śnieżnik, jak to Śnieżnik na czerwonym szlaku. Na szczyt szlak nie prowadzi, więc odhaczam schronisko, coś nawet zjadłem, ale nie pamiętam co i wypiłem herbatę. Nie całą, bo gorąca była, jak nie wiem, a wiedziałem, że przede mną jeszcze szmat drogi do noclegu. Na tej górze często jest kapryśna pogoda. Generalnie tego odcinka nie lubię, choć gdy zawsze tu jestem to ludzi brak, co uważam jest wielką zaletą. Mimo wszystko nie lubię. Najtrudniejszy moment to Czarna Góra. Jak tylko wdrapałem się na tą kupę gruzu to zacząłem niemal piętnasto kilometrowy zbieg do Lądka Zdrój. Dobrze leciało się, wspomnienia w głowie niosły. Stałem tu dwa razy na podium Biegu 7 Szczytów 240km. Dwa trzecie i raz czwarte miejsce. Tu nocuje – Lądek Zdrój.
Poranek był ciepły. Z Lądka trzeba wspiąć się na Jawornik, przez Orłowiec, gdzie następnie czeka długi zbieg do Złotego Stoku. Pamiętam sprzed lat ten fragment jako mokry teren z wycinką drzew i kupą błota. W tym roku jest lepiej, bo wycinki mniej – była ekipa, która wycinała drzewa – i wody w terenie też dużo mniej. Niemniej jednak wpadam całym lewym butem do kostki w lejący się z góry strumień wody. Nie co wcześniej na szlak wyskoczyły mi kozy. Przez chwile poparzyliśmy sobie w oczy. Chwila zawahania co robić i każdy ruszył w swoją stronę. Kolejny odcinek, mianowicie ze Złotego Stoku do Paczkowa należy do ulubionych wśród piechurów. Za Paczkowem, aż do Głuchołaz to: Ło Panie, daj Pan spokój! J. Spokojnie można byłoby tam rozegrać zawody na orientacje. A ten co tam szlak poprowadził, to niech sam tam sobie chodzi Więcej mniej tam nie zobaczycie.
Nie ma łatwych odcinków na tej trasie. Były góry, pola, łąki, pokrzywy, jeżyny, asfalt, błoto, kamienie ….. Z przyjemnością minąłem dziś czterysta pierwszy kilometr, na którym to w dwa tysiące czternastym roku wycofałem się z bicia rekordu Głównego Szlaku Sudeckiego z powodu kontuzji. Dziś wylądowałem na czterysta siódmym kilometrze w Głuchołazach, a bieganie z latarką po zmroku blisko granicy, czasami może zainteresować zielone ludziki.
Na noclegu było bardzo ciepło, a wygrzane gnaty są jednym z kluczowych elementów tej gry. Wyspany i wygrzany ruszam ku Parkowym Górom nad Głuchołazami, a następnie w góry Opawskie.
Jest to fragment, gdzie jestem pierwszy raz w życiu. Poza opawskim szczytem, gdzie kilka lat temu mieliśmy sylwestrowe wejście, to nie znam terenu. Góry Opawskie zaskoczyły mnie swoim przebiegiem. Ich rozpiętość i budowa jest zdecydowanie na plus. Na widoki też nie ma co narzeka.
Końcówka szlaku to już lekka męczarnia. Wbiegnięcie do miasta zawsze zwiastuje problem z nawigacja. Nie było inaczej i tym razem. Po kilku pierwszych zakrętach gubię szlak. Trochę mnie czas goni, aby zdążyć na pociąg, którym dojadę do Katowic, a dalej do Ustronia, gdzie dalej ruszę na GSB- Główny Szlak Beskidzki. Po drodze w Prudniku minąć muszę na około remontowany – chyba to był most, albo droga, sam już nie wiem – aby dostać się na drogę do dworca PKP, gdzie zaczyna się – jak w moim przypadku – szlak GSS. Tablice Szlaku nie tak łatwo namierzyć. Stoi przy obskurnym dworcu, gdzie budynek wygląda na opuszczony, a mógłby być świetną ceglaną perełką miasta. Wbiegam na peron, raz z lewej , a raz z prawej. Obiegłem dworzec. Gdzie ta cholerna tablica?. Jest. Ciężarówka swym gabarytem zasłoniła ją. Uważam, że powinna wisieć w bardziej oczywistym miejscu, a nie człowiek musi ganiać to tu, to tam i to w dodatku na kilka minut przed odjazdem pociągu.
Pierwszy etap zrealizowany. GSS, czyli Główny Szlak Sudecki zrobiony. Wyszło mi 473 km w siedem dni.
Polskimi „szybkimi” liniami kolejowymi dojeżdżam do Katowic, skąd przyjaciel Pan Gary, syn Rogera Coopera wiezie mnie z Katowic do Ustronia i w sobotę rano wgryzam się w GSB, Główny Szlak Beskidzki, tym samym kontynuując projekt bez dnia odpoczynku.
Długo główkowałem i rozmyślałem, czy pomiędzy szlakami „dorobić” etap z buta, czy kończyć i zaczynać tam, gdzie zaczynają się kropki szlaków. Od pojawienia się pomysłu, siedziało mi to cały czas z tyłu głowy. Wiem, że ktoś próbował z wariantem połączenia szlaków i nie ukończył przez kontuzje. I właśnie to było moją główną miarą, a w drugiej kolejności o braku wytyczonej nitki pomiędzy tymi szlakami, aby tego nie robić. Nauczony też własnym doświadczeniem, gdy dostałem kontuzji na GSS na tym 401 km, decyzja stała się dla mnie jasna i klarowna. Uważam, że Główny Szlak Sudecki jest bardzo kontuzjogenny. Doświadczyłem tego ja i wielu innych, którzy próbowali, go biec na rekord. Sama myśl, że miałbym pokonywać pomiędzy Prudnikiem, a Ustroniem, głównie asfaltem, mniej lub bardziej ruchliwymi ulicami, płaskie odcinki od wioski do wioski, taka myśl dostatecznie i wystarczająco mnie odwlekała od podjęcia się tego. Na samym GSS jest już wystarczająco takiego terenu. W ostateczności postawiłem, że zaczynam i kończę szlaki od kropki do kropki, a z Prudnika dojeżdżam do Ustronia. Kończąc to formalne wyjaśnienie dodam, że to była jak najbardziej trafna decyzja.
Zobaczymy ile ugram – napisałem po skoczeniu GSS, a przed wyruszeniem na GSB. A wyglądało to tak……
Główny Szlak Beskidzki
Nie było łatwo wstać. Musiałem jeszcze podejść do paczkomatu po odbiór dzwoneczka na odstraszanie niedźwiedzi. W sam szlak wgryzłem się kilka minut po ósmej. Podejście na Równice już mi tak daje w cztery litery, że o podejściu na Czantorię nie chcę nawet myśleć. Jednak wiem, że później będzie już tylko łatwiej. Nie typowo przywitałem się ze szlakiem, mianowicie zaliczając glebę- taka na łapki. Kciuk bolał przez następne parę dni, jednak po takim przywitaniu śmiało mogłem ruszać dalej w szlak. Zanim dotarłem do Węgierskiej Górki to spotkałem wielu piechurów GSB. Jednym z nich był Bogdan, który na jednym wydechu wymienił mi, kto, gdzie i ile osób idzie przede mną. Jak się okaże Bogdana poznali wszyscy napotkani przeze mnie piechurzy i dobrze zadomawia się jego postać w pamięci. Patrząc na niego pierwsze słowa jakie do głowy przychodzą to: piwo, ławka i nuda. Jak jest naprawdę nie wiem, ale potwierdzone jest, że ludzie na szlaku pomagali mu z jedzeniem i wodą. Ode mnie chciał fajki. Faktem jest, że szedł od Bieszczadów, a kilka lat wcześniej zrobił ten szlak w przeciwną stronę. W drodze na Baranią Górę pewien facet, widząc mój styl poruszania postanawia również spróbować. Już miał się wycofać i wracać, gdyż nie zdążyłby obrócić na szczyt i z powrotem przed zmierzchem. Tym samym miałem biegowe towarzystwo prawie pod sam szczyt. Ciekawe, czy polubi bieganie po górach. Pogoda tego dnia była jak złoto.
Niestety dzień następny okazał się przeciwieństwem poprzedniego. Pogoda najgorsza od początku wyrypy. Nisko wiszące chmury i wilgotno, że aż w majtkach czuć. Zaczęło siąpić, gdy wspinałem się na Romankę. W schronisku zimno jak w lodówce. Zamówiłem pomidorową, ale dali ze śmietaną, więc zostawiłem i uciekłem czym prędzej w las. Chłodno, cisza, szaro buro i w ogóle beznadziejnie. Ludzi też jak na lekarstwo. Pod Pilskiem ładuje frytki i herbatę i ruszam na odcinek, który jest długi, nudny i bezludny. Na Mędralowej widzę obóz i kłęby dymu. Myślałem, że szybciej na tym szlaku spotkam niedźwiedzia niżeli ludzi. Im bliżej Babiej Góry, tym pogoda coraz gorsza. Dobrze, że szlak nie idzie granią. Już wiem, że szczytu dziś nie zaliczę. Mógłbym mieć szczyt i Krowiarki dziś, ale na przełęczy w Krowiarkach nie chce nocować na dziko, a na Policę po zmroku nikt mnie nie namówi. Nocuje w Schronisku Markowe Szczawiny. Babia Góra deszczowa i otulona chmurami. Chciałem Babią i Policę mieć za sobą, a mam przed sobą. Będzie zdobywana rano. Jedyne zdjęcie jakie dziś zrobiłem to bezalkoholowy browar, który wypiłem w schronisku. Pięćdziesiąt kilometrów zaliczone, a jutro nowy dzień i będzie lepiej.
W pokoju schroniskowym zapoznałem się z Michałem ( albo Marcinem, sam nie wiem, bo pamięci do imion nie mam). Również robi GSB i planuje na wschód słońca wejść na Babią Górę. Mnie takie pomysły jak najbardziej odpowiadają i postanawiam zawrzeć układ, że razem dotrzemy aż na Policę do schroniska na Hali Krupowej, następnie po śniadano podziękujemy sobie i ruszymy w swoim tempie dalej. Kolega zaakceptował pomysł i o czwartej trzydzieści opuściliśmy schronisko. Pogoda nas bardzo miło zaskoczyła. Było bezchmurnie i ciepło. Wschód słońca na Babiej to piękny spektakl natury. Oprócz nas było jeszcze kilka osób. Kurtyna w postaci chmur i mgieł opadała i zwiastowała szybkie zejście, aby rozgrzać kości. Po dotarciu do Krowiarek zaglądamy do butki, gdzie sprzedają bilety. Dalej kierujemy się, aby przejść przez piękny obszar ochronny Polica. Po drodze widzieliśmy konia w akcji. Ciągnął ogromne ścięte bale. Opiekun konia sam zagadał do nas, że widok już niemal nie spotykany. Kiedyś koń pracował z ludźmi dzień w dzień, a teraz jest wykorzystywany w bardzo trudnym terenie. W schronisku zjadłem dokładnie to samo co 7 lat temu. Ogórka kiszonego. Od tamtej pory nadal śniadania są bez wersji wegańskiej. Tym bardziej ogórek tam smakuje wybornie. Na Hali Krupowej żegnam się z moim towarzyszem. Pogoda świetna to i kilometraż też wyszedł dobry. Sześćdziesiąt kilometrów. Tego dnia dotarłem niemal na sam Turbacz w Gorcach. Schronisko Stare Wierchy. Pierwszy raz je odwiedziłem i jest tak świetne, że zmierzam tam jeszcze zawitać.
Kolejny dzień to piękno kolorowych krajobrazów w pełnej okazałości. To był długi malowniczy dzień. Gorce. Nic dodać, nic ująć. Z samego rana dobiegł mnie do uszu zwiastun nadchodzącego rykowiska. Następnie spotkałem odlotowego gościa. Duży plecak: namiot, śpiwór itd. Do tego duży kapelusz. Pierwszy raz w górach i na pięćdziesiąte urodziny postanowił przejść GSB. Był tez piechur z Krakowa i dziewczyna , która miała nadzieje, że zatrzymam się w schronisku. Słońce było jeszcze w miarę wysoko, aby ten dzień kończyć w schronisku. Spieszyłem się na Radziejową, skąd miałem nadzieje dotrzeć jeszcze za dnia do Rytra. Plan wydawał się bardzo realny. Mimo trudności w luźnymi kamieniami na zbiegu z Radziejowej, cel udało się osiągnąć przy pierwszych cieniach nocy. Napociłem się, a Rytro charakteryzuje się swoim położeniem, takim, że albo bardzo długo do niego zbiega się, albo bardzo długo wychodzi. Jeszcze przed osiągnięciem pierwszej chałupy, drogę przebiega mi ogromna łania. Krzyczę – choć tu – to ta jeszcze bardziej przyspiesza. Kawałek dalej postraszył mnie pies miejscowego górala. Siedemdziesiąt kilometrów ugrane. Od Ustronia to już 226km, a w sumie od Świeradowa Zdrój 721km! Z tego dnia zapamiętam jeszcze podejście na Skałkę. Długie monotonne podejście. Kiedy myślisz, że to już koniec, ono nadal ciągnie się dalej i dalej. Na szczycie, owszem skałka była taka dwa metry na dwa. Śmiech i ulga za jednym razem. Śmiech, że miał ktoś wyobraźnię tak szczyt nazwać, a ulga, że wreszcie to podejście skończyło się.
Po wczorajszym mocnym etapie, dziś czułem się słabiej. Świadomość, że trzeba z Rytra wyjść mocno do góry, postawiła mnie na nogi. Na odcinku Rytro -Krynica miąłem oznaczoną trasę za sprawą festiwalu biegowego. Odcinek ten nawigacyjnie łatwy jest, ale mimo wszystko jakoś tak lepiej leci się, gdy wstążki wiszą na drzewach. Cieszę się, że tym razem na Jaworzynę Krynicką nie muszę wchodzić, a zbiegnę sobie do doliny, jak król.
W Krynicy jakiś gość, widząc że biegnę, zagadał pytając mnie ile kilometrów. To odpowiedziałem mu, że mam w tej chwili 755km i lecę dalej. Nie wiem co sobie pomyślał, ale nie gadał więcej ze mną. Za Krynicą jest piękny szlak na Huzary, a wszyscy zawsze idą na Jaworzynę. Przede mną otworzyła się najpiękniejsza ziemia na szlaku, jakim według mnie jest Beskid Niski. Pamiętam, że tu o każdej porze było mokro. Wiele rzek i strumieni poza korytem. Tym razem nawet najstarsi mieszkańcy nie pamiętają takiej suszy. W wielu gospodarstwach wyschły nawet studnie, co skutkowało tym, że wiele rodzin było bez bieżącej wody. Minąłem tajemnicze, kultowe Ropki, a na nocleg zahaczyłem się u jednego z beskidzkiego anioła w Hańczowej. Pani była tak miła i nie chcąc zostawić mnie głodnego, przyrządziła na miejscu wegański obiad. Ponad sześćdziesiąt kilometrów nabiegane i tym samym 780km od początku wyrypy.
Z Hańczowej oczekiwałem solidnego słynnego podejścia na Kozie Zebro. Poszło jednak sprawniej niż myślałem. Spodziewałem się, że będzie trudniej. W przeciwną stronę jest zdecydowanie mocniej niż w tą, niemniej mimo wszystko mięśnie czworogłowe dostały troszkę. Tego samego dnia Wiola napisała, że wybiera się na zawody na Łemkowyne. Moja wiadomość zwrotna brzmiała: trenuj ‘’czwórki”.
Pochwalę się tutaj, że ani razu na szlaku nie podparłem się o uda, nie kładę rąk na biodra i nie korzystałem z leśnego kija, a tym bardziej nie korzystałem i nie korzystam z tak popularnych używanych niemal już przez wszystkich biegaczy górskich kijków. Moja filozofia biegania wyklucza kijki i czekam na zawody, gdzie będzie to zakazane.
To był upalny dzień. Patelnia. Śmiało stwierdziłem i tak też czułem, że to sierpniowy upał. Już sam poranek to zwiastował. Było nienormalnie bardzo ciepło, jak na tą porę roku i w porównaniu z pozostałym dniami. Zapowiadane była nawet konkretna burza. I właśnie myśl o burzy pchała mnie do przodu niczym struna puszczona ze średniowiecznego łuku. W drodze na Rotunde, gdzie znajduje się bardzo charakterystyczna budowla, a mianowicie cmentarz austriacki – spotkałem Słowaków. Doskonała okazja, aby przypomnieć sobie język słowacki. Już po kilku zdaniach zapytali, czy jestem ze Słowacji. W Zdyni rozglądałem się za sklepem, który pamiętałem z poprzedniej wyrypy. Niestety nie udało się mi go znaleźć. Wiedziałem także, że nie zjadę go również w Wołowcu.
– Panie Stasiuk, wyjdź Pan na herbatę, porozmawiamy o Polsce!.- krzyczę…
Nie wyszedł. Spotkać w tej wiosce kogokolwiek, to już sukces. Mnie się udało, choć wolałbym tego spotkania nie mieć, bo to smutna historia.
– Pan do cerkwi idzie? Dobiegł mnie głos spod krzaków
– Nie, lecę do Bacówki w Bartnem.
– Acha. to daleko. –
– Tak, daleko
– A miałby Pan coś do jedzenia?
Miałem tylko czekoladę. Jest prawie godzina jedenasta, jeszcze tego dnia nic nie jadłem. Trzymałem tą czekoladę specjalnie na czarną godzinę. Byłem głodny od dawna,, ale na wszelki wypadek konsumpcje odkładałem w czasie.
– Mam tylko czekoladę, ale podzielimy się po połowie.
Odłamałem po równym kawałku, jak za czasów dzieciństwa, gdy dzieliłem się z siostrą słodyczami. Następnie wysłuchałem bardzo smutnej historii tej Pani. To mi uświadomiło, że życie na takim odludziu, toczy się własnym życiem i to co tu się wydarza, często zostaje i nie wychodzi poza granice wioski. Biegnę dalej i znów krzyczę!
– Panie Stasiuk, gdzie Pan jest?!, ja tak bardzo chce porozmawiać o Polsce……
W Bacówce w Bartnem pocałowałem klamkę. Cały plan oparty na dotarciu tutaj i nabrania sił legł w gruzach. Nadal głodny i spragniony wody. Przede mną był długi 23km etap przez Magurski Park Krajobrazowy, gdzie również nie będę miał okazji na prowiant. Przy wyjściu z osady poratowali mnie dobrzy ludzie. Warszawskie małżeństwo, które wybudowało sobie piękny domek okazało się tak pomocne i miłe, że uratowali mnie przed jakąś ultra gehenną. Dostałem jabłka, gruszki, ciastka i wodę. Pozwoliło mi to dobiec do schroniska w Chyrowej w komforcie. Tego dnia pokonałem siedemdziesiąt kilometrów. W Chyrowej łemkowska babuszka przyrządza mi makaron ze szpinakiem. Mam również pozwolenie na objadanie się malinami prosto z krzaka i jabłkami z sadu. Kołysze się na huśtawce i podziwiam piękny zachód słońca. To jest ten jeden z najlepszych, albo nawet najlepszy wieczór jaki spędzam na szlaku. W łazience odkrywam wannę. Brak korka, ale nic nie jest w stanie mnie powstrzymać od gorącej kąpieli. Zatykam dziurę skarpetą i doświadczam ogromnej ulgi dla całego ciała i spokoju ducha.
O poranku słyszę na korytarzu hałasy. Myślę sobie, że dziewczyny ruszają już na szlak. Jak się okaże później, to nie dziewczyny zbierały się, a jeden Pan, który również maszeruje GSB. Leżę jeszcze i jest tak dobrze, że pozwalam sobie jeszcze na drzemkę. Spałem dość, bo owego Pana doganiam dopiero przed samym podejściem na Cergową. Po drodze była pustelnia Zdynia. Jego dwie godziny marszu to moje dwie godziny snu.
Na Cergowej mgliście i chłodno. Nic nie widać, marznę, więc spierniczam wraz z lokalnym wiatrem. Zejście ostre, co charakteryzuje tą górę jako trudną. Obok Koziego Żebra jest uważana za jeden z symboli górskich szczytów Beskidu Niskiego. Dalej do Komańczy to juz tylko pustki i odludne tereny. W Puławach spotykam piechura, który podąża GSB z tarpem. Opowiada, że poprzedniej nocy zmoczyło go i dziś czeka go nocleg pod dachem, aby wysuszyć wszystko. Na Tokarni, czytałem poprzedniego dnia, że ktoś widział ślady niedźwiedzia. Potwierdzam – były, bo sam na nie trafiłem. Od tego momentu, aż już do końca szlaku towarzyszyć mi będzie dzwoneczek, który to niby ma sygnalizować moją obecność zwierzynie. Do sarenek na pewno nie sprawdza się. Efekt jest odwrotny do zamierzonego. Zamiast uciekać to zatrzymują się i nasłuchują. Miałem kilka takich przypadków. Co do zwierzyny tej bardziej groźnej, to być może działa, bo poza mruknięciem- rykiem pod Tarnicą, to owej zwierzyny nie widziałem.
Dobiegając do Komańczy tym samym żegnam cudowny Beskid Niski i witam równie piękne nieco inaczej Bieszczady. Śpię dokładnie na granicy tych gór – w schronisku Komańcza. Zawsze chciałem tu zanocować. Niestety na weekend zapowiadają załamanie pogody, także pogoda będzie rozdawać karty w nadchodzących dniach. Zostało już tak niewiele. Sto kilometrów z tysiąca. Ze mną jest bardzo dobrze. Wszystko współpracuje jak należy. Przekroczone mam już lekko ponad 900km. W międzyczasie zadzwoniłem do szefa o przedłużenie urlopu, aby ze spokojną głową ukończyć projekt. Załamanie pogody było więcej niż pewne. Od tygodnia trąbili, że nadejdzie.
Budzę się. Leje jak z cebra. Słyszę oprócz deszczu niepokojący dźwięk. Tak jakby jakiś odgłos roju.
– O qrwa! To faktycznie rój i nie wygląda na przyjazne pszczółki. Okno miałem otwarte całą noc. Wyglądają jak szerszenie, choć może to są dzikie pszczoły. Kilka obiektów lata po pokoju. Wypędzam intruzów. Pierwsza bitwa wygrana. Sprawdzam jeszcze raz wszystkie prognozy pogody. Każda mówi, że dziś to nie jest dzień na napieranie. Kolejne również nie wyglądają dobrze, ale dziś jest ten najgorszy. Wchodzę na social media. Są piechurzy, którzy dziś gdzieś na szlaku podążają własną drogą. Większość wpisów jest jednak o dniu zero, ewentualnie parę kilometrów do następnej lokalizacji. Również rozważałem, aby pokonać dziś około dwudziestu kilometrów i dotrzeć do chatki na Przełęczy Żebrak. Spałem już tam kiedyś i podobno nic się nie zmieniło. Postanawiam jednak, że nie bardzo to ma sens i przeczekam do jutra. Idę dalej spać. Budzę się i nagle czuję ból na szyi.
-Qrde bele. Jest jeden do jednego z szerszeniami, czy tam dzikimi pszczołami. Widocznie nie tylko ja lubię spać w schronisku pod kołdrą. Nic dziwnego jak taka aura za oknem.
Po wczorajszym kiblu w Komańczy z powodu załamania pogody ruszyłem na szlak, pomimo nadal kiepskiej pogody. Mokro, wilgotno, chłodno i przelotne opady deszczu. Raz mocniejsze, raz słabsze. Benet życzył szczęścia, abym nie utopił się w bieszczadzkim błocie. Doskonale pamiętam jak na Biegu Rzeznika w 2011 lecąc w parze mierzyliśmy się z lokalnym błotem. Tym razem mam szczęście jest go niewiele jak na tutejsze realia.
Najpierw odcinek Komancza-Cisna trzydzieści dwa kilometry. Za Komańczą Jeziorka Duszatyńskie i Chryszczata. Dzwoneczkiem sugeruje okolicznym mieszkańcom lasu, że jestem w drodze i najlepiej aby mi z niej zeszli. Wiem, że Jeziorka to jedno z ulubionych miejsc niedźwiedzi. Poprzedniego roku był nawet tutaj atak na człowieka. Wspinam się i co jakiś czas krzyczę:
– Chryszczata, gdzie jesteś?! Chryyyszczaaaataaaa.
A wierzchołka nie widać. Ziemia paruje. Jest mgła. Kompletna cisza. Urokliwy klimat. Instynkt mi mówi, że jak trzeba się będzie bić to będę się bił. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Dotarłem na Dział. Do Przełęczy Żebrak dłużyło się, ale potem poszło. Nawet nie widziałem, że na Dziale jest tyle krzyży, grobów i mogił z pierwszej wojny światowej. Po drodze spotkałem dwóch piechurów.
W Cisnej musiałem podjąć decyzje, czy lecę dalej. Mimo nadchodzącej ulewy ruszyłem. Przede mną było osiemnaście kilometrów. W drodze na Jasło zmoczyło mnie do wszystkich nitek. Wyskoczyła też z kapelusza burza, ale na szczęście była łaskawa. Widziałem piorun kilka metrów ode mnie. Zatrzymał się tuż nad ziemią. Dobrze, że mnie nie posmyrał. Odkąd penetruje góry i biegam ultra w terenie, była to czwarta sytuacja, gdzie widziałem piorun z bliska. Widziałem ogień na skałach pod Rysami. Widziałem na Jurze jak walnęło w skrzynkę rozdzielczą. Widziałem jak koledze podczas biegu włosy stanęły dęba. Najbardziej boje się burzy, kleszczy i niedźwiedzia. Kolejność przypadkowa.
Lecąc na Duże Jasło i Fereczatą było już bez deszczu. Była chwila, aby podziwiać widoki. Do tej pory w Bieszczadach tylko dwie gleby. Jak na takie błoto to nie jest źle. Łącznie od początku szlaku ze siódma. Dotarłem do miejscowości Smerek. Znalazłem bardzo fajne miejsce na nocleg, tuż przy szlaku. Kuchnia czynna do dwudziestej i jest w czym wybierać. Pozwalam sobie nawet na dwa lokalne piwa bezalkoholowe. Po obiekcie poruszam się w samych skarpetach, Buty tak mokre, że za przyzwoleniem pracowników, mogę je wysuszyć w kotłowni. Pięćdziesiąt kilometrów bieszczadzkiej ziemi za mną i wygląda na to, że przede mną zostają tylko Połoniny i drugie pięćdziesiąt kilometrów co celu.
Hey ku Górom! To hasło bardzo znane wśród społeczności GSB. Udzieliło się również i mnie.
Czas na finał. Siedemnasty dzień projektu. Do celu miałem dokładnie czterdzieści osiem kilometrów, a na zegarku 968km. Specjalnie na tą okazję trzymałem świeża koszulkę.
Pogoda w Bieszczadach nadal nie odpuszczała. Przez wiele tygodni nie padało, a jak zaczęło to dzień w dzień. Ze Smerka na Smerek. Od razu solidne podejście. Na Połoninach wiało tak, że łeb chciało urwać. Deszcz, chmury, mgła. Oj zimno było. O błocie nie wspomnę. Jedynie na pierwszej połoninie miałem względne dobre warunki. Potem coraz gorzej. Z Ustrzyk na Halicz i dalej to już Armagedon i próba charakteru. Do tego pod Haliczem misiowi zachciało się warknąć. Odpaliłem dzwoneczek i uspokoił się na moje szczęście. Do przełęczy liczyłem każdy metr. Tak dał mi ten odcinek w kość. Zbieg z przełęczy to już była przyjemność i kiełkująca radość. O dziwo przed samym Wołosatym spotkałem łącznie cztery osoby schodzące ze szlaku. Dwie osoby to była para, a drugie dwie to siostra zakonna i kobieta w cywilu. Oczywiście pozdrowiłem wszystkich na szlaku jak należy. Później, po dotarciu do Wołosatego, gdy łapałem stopa do Ustrzyk, ta sama siostra i ta Pani, powiedziały, że mnie nie zabiorą, bo jadą w przeciwną stronę!!! Oczywiście pojechały na Ustrzyki. Okłamały mnie. Tyle w temacie głoszonej dobroci przez instytucje na k. Druga próba łapania stopa był już udana. Pan nawet chciał mnie podwieźć, gdzie sobie zażyczę. Dziękuję!
Zbieganie z przełęczy to dość długi odcinek. Trochę zmieniło się. Co jakiś czas są ławki i kapliczki/stacje, czy coś w tym rodzaju W Bieszczadach zaskoczyła mnie ilość schodów. Natomiast samo Wołosate nie zmieniło się nic. Nadal wioska na końcu świata, gdzie brak życia. Tuż przed dotarciem do końcowej tabliczki i tym samym projektu rozpadało się na dobre. Telefon prawie już padł i ledwo udało się mi zrobić zdjęcia. Palce zgrabiałe od zimna. Nawet nadajnika od firmy Poltrax nie mogłem wyłączyć.
Po 1018 kilometrach, D+35206 przewyższenia w górę, 17 dniach napierania po pokonaniu Głównego Szlaku Sudeckiego i Głównego Szlaku Bieszczadzkiego za jednym razem, dotykam i raduje się z upragnionego celu. Marzenie zrealizowane. Tyle lat czekałem i się doczekałem. Mam to!!!
Meta!!! Szlaki są moje !!! Siedemnastego dnia napierania coś około 16:30 kończę w mżawce swoją przygodę. Wyszło w sumie 1018 km.
1018km, D+ 35206 przewyższenia! 17 dni Wyrypy ! GSS+GSB=1000
Czas na trasie to 16dni 9h 41min. Nie słyszałem o nikim kto by to zrobił szybciej. Nawet nie jestem pewny, czy ktokolwiek to ukończył.
Duchowo wspierało mnie wiele osób przed i podczas projektu Każda wiadomość była dla mnie ważna. Każde słowo miało znaczenie. Dziękuję wszystkim, którzy trzymali kciuki za powodzenie wyprawy.
Gdy już dotarłem na nocleg w Ustrzykach, w schronisku, radość była tak wielka, że nie mogłem usnąć. Emocje, wrażenia, wspomnienia i wszystkie substancje chemiczne w mózgu rozpłynęły się po całym ciele. Utwór przewodni, który nazwałem hymnem projektu, którego słuchałem codziennie od pierwszego dnia projektu, słyszało całe schronisko.
Legendy Polskie – Aleja Gwiazd
Daj mi dłoń
Tak daleko port
Gdzie dziś dom
Gdzie ulica słońc
Aleją gwiazd aleją gwiazd biegniemy
Bóg drogę zna
Pod niebem gwiazd pod niebem gwiazd żyjemy
A każdy sam
Dziękuję za uwagę i pozdrawiam.
Ps. Nie wiem, gdzie jest moja granica napierania. Spokojnie i swobodnie mógłbym tak długo jeszcze. Dwa odciski, które w zasadzie już się goiły, to była jedyna rzecz jaka mi doskwierała. Na pewno na dalszą trasę musiałbym zmienić buty, bo te już ledwo dawały radę.
Ps 1. Nowy cel wytyczony……
Łukasz Pawłowski – wlodec
Pingback: Łukasz Pawłowski – Główny Szlak Sudecki + Główny Szlak Beskidzki w 17 dni – Katolicki Klub Turystyki Aktywnej