Saksonie do tej pory znałem z takich rejonów jak: Drezno i Szwajcarka, Lipsk i jeziora, Góry Żytawskie oraz Budziszyn w Górnych Łużycach Tym razem udałem się do Parku Krajobrazowego Erzgebirge (Rudawy). Po czeskiej stronie znane jako Krusne Hory. W Krusnych Horach byłem chwilowo, podczas czeskiego ultra maratonu i nie zdawałem sobie sprawy, że pasmo to ma 150 km długości.
Rejon Rudaw jest bogaty w dolinki i potoki. Zauważyłem już to, jadąc pociągiem. Góry i lasy nie zdradzały swojego wnętrza. Dopiero, gdy wysiadłem, opuściłem peron i przekroczyłem potok, stawiając pierwszy krok w lesie westchnąłem- Jejku, jaka tu cisza, klimat i atmosfera. Las mnie zaczarował. Drugi krok i …… via ferrata!!! – Ludzie, ale jaja! – mówi mój duch. Dziś bez sprzętu, ale zanotowałem t nazwę drogi. Może uda się tutaj wrócić na wspin. Tymczasem idę pięć kilometrów pod górę.
Mejsce docelowe Rabenberg, który usytuowany na polanie pod szczytem,. Tam mam nocleg,, start i metę. Zostało mi czterdzieści pięć minut na dotarcie, odebranie pakietu i odprawę przed zawodami. Żwawo pod górę zasuwam, niczym mały Komarek. Na szczęście znalazłem przecinkę i zaoszczędziłem kilometr drogi, rzutem na taśmę odbieram pakiet i zdążam na odprawę.
Rabenberg to kompleks sportowy, do którego ściągają sportowcy z całych Niemiec na obozy treningowe. ,,Stara szkoła’’ DDR stawiała tutaj sportowców na nogi, którzy zdobywali później medale. Od zeszłego roku jest nowiutki stadion lekkoatletyczny, na który miałem widok z pokojowego okna. Nogi chciały ponieść, szczególnie przy pięknym zachodzie Słońca.
Saksonia Ultra Trail to jeden z pięciu biegów zaliczanych do Pucharu Niemiec w Ultra Trail. Odbywa się, jako drugi w kolejności i pod względem trudności jest również jako drugi. Z całego cyklu liczą się trzy najlepsze wyniki. We wrześniu wystartuje w jeszcze jednym biegu z Pucharu, który uważany jest za najtrudniejszy. Przydałby się w międzyczasie jeszcze jeden bieg, ten trzeci z Pucharu, ale terminy nie pasują.
O siódmej rano trzeba było już biegać, jak wiewiórka za orzechem. Na linii startowej niemal dwieście osób. Świat ultra w trailu dopiero rozwija się tutaj, czego efektem jest Puchar od zeszłego roku. W odróżnieniu od Polski, gdzie królują bardzo długie dystanse, to tutaj widzę, że ultra przybiera krótszą wersję. Wszystkie biegi z cyklu wahają się w okolicach siedemdziesięciu kilometrów. Osobiście nazwałbym to Super Maraton, ale według definicji to już Ultra. W każdym bądź razie startując tutaj, widzę klimat sprzed kilku lat, jaki panował w Polsce. Na tym biegu widziałem tylko jednego biegacza z kijami! Fenomenalny widok, którego mi brakuje, czysta rywalizacja bez patyków. Cudownie jest biec w takim klimacie i nie chodzi tylko o kije. Pewnie ten czar pryśnie wraz z rozwojem dyscypliny, ale póki co, delektuje się siedemdziesięcioma kilometrami..
Pierwszy kilometr nieco w górkę, a następnie od razu syty zbieg po szlaku rowerowym MTB. Teren ten jest bogaty w takie szlaki. Dużo technicznych przeszkód, ale dla nas biegaczy to nie jest jakiś problem. Pierwsze trzydzieści kilometrów jest mocno techniczne. Sporo powalonych drzew, korzeni, zbiegów i podbiegów. Gąszcz roślinności i nierówność podłoża na odcinku granicznym, między Czechami, a Niemcami potrafi zwalić z nóg. Dosłownie. Od słupka granicznego, do słupka, ale w gęstwinie zieleni z wygibasami.
Po opuszczeniu tego fragmentu dogania mnie Frederik z podobnej nieformalnej grupy jak Vege Runners. To już trzeci bieg, gdzie spotykamy się na trasie biegu. Po kilku kilometrach przyspieszam. Na jednym z punktu dostaje informacje, że jestem siedemnasty. Do punktu Cesky Mlyn, znajdującego się po czeskiej stronie gnam z taką prędkością, że mijam na potężnym zbiegu trzech zawodników. Następnie, dalej po czeskiej stronie pośrodku lasu świta mi sylwetka białej koszulki. Jegomość spaceruje. Widząc mnie, próbuje coś jeszcze biec, ale jest bez szans. Mijam go, a ten nie może ode mnie oderwać wzroku. Dziwny jakiś. Cisnę dalej.
Temperatura powietrza bardzo szybko podnosi się. Nie sprzyja to ściganiu. Głowę mam tak rozpaloną, że wręcz parzy mnie. Na punkcie łapię kubek z wodą, jak na starego maratończyka przystało. Krzyczą za mną, abym jeszcze coś wziął. Ale gdzie tam czas na zatrzymywane się, jak widzę przed sobą, tym razem czerwoną koszulkę. Na równym terenie uciekam mu. Przede mną solidny podbieg po szlaku dla MTB. Łatwo nie było. Zostało mniej więcej dziesięć kilometrów do mety. Zbieg i podbieg. 50% na 50%. Na początku podbiegu łączą się inne trasy. Robi się tłoczno i zarazem bardzo miło. Z innych tras dopingują, klaszczą i po raz dziesiąty tego dnia słyszę, że świeżo wyglądam. Dziękuję!. Podbieg jest bardzo soczysty i zarazem bardzo długi. Przewagę mam też taką, że podbieg ten znam, bo wczoraj dymałem właśnie nim z plecakiem z dworca. Na szczęście, nikt mnie nie wyprzedził i na metę wbiegam jako dwunasty zawodnik z czasem 7:36. W kategorii miejsce 4.
Łukasz Pawłowski, wlodec