Malerweg, czyli Szlak Malarzy to główny szlak przez Saksońską Szwajcarkę. Prowadzi nas w miejsca uwiecznione pędzlem przez malarzy, mniej więcej dwieście lat temu. Cały Park Narodowy obejmuje około tysiąc formacji skalnych oraz wytyczonych kilka tysięcy dróg wspinaczkowych. Samych szlaków, długość przekracza tysiąc dwieście kilometrów! A ja ostatnio zastanawiałem się, że po setkach kilometrów biegania tam, jeszcze wszędzie nie byłem.
Malerweg to według National Geographic najpiękniejszy szlak w Niemczech. Długość szlaku 120km o przewyższeniu nieco ponad 5000!
Wybrałem się pod koniec czerwca z zamiarem pokonania go za jednym zamachem. Zamierzałem przespać się w środku nocy, gdzieś w zacisznym miejscu. Nawet w tym celu zakupiłem najmniejszy śpiwór świata. W tym sezonie biegowym terminarz mam tak napięty, że brakuje weekendów na realizację wszystkich pomysłów. Pomimo upałów jakie przechodziły przez Europę, zdecydowałem się pojechać i zobaczyć na miejscu jakie warunki podyktuje pogoda. Podyktowała trzydzieści sześć stopni i ciężkie duszne powietrze – takie warunki panowały na miejscu. Bardzo trudne, ale mimo tego, prosto z dworca w miejscowości Pirna zacząłem napierać w kierunku Liebethaler Grund, gdzie oficjalnie rozpoczyna się przygoda z Malerweg. Od razu pierwsza niespodzianka. Początek szlaku jest w remoncie i trzeba obejść górą, aby po kilku kilometrach wejść na właściwy szlak. W tych warunkach klimatycznych to nie takie proste zadanie. Przez pierwsze dziesięć kilometrów mijam wielu piechurów z plecakami, mierzącymi się ze szlakiem. Przeciętny turysta potrzebuje na przejście szlaku niemal tydzień. To nie jest łatwy szlak, mimo, iż najwyższe wzniesienie wynosi 556m n.p.m. Bardzo często startuje się z poziomu rzeki, pnąc się pod górę po setkach schodów, przeciskając przez skały, pokonują drabinki, łańcuchy, klamry, a w niektórych przypadkach potrzebna jest uprząż i lonża. Zbiegi także do głębokich jarów i dolin są pokrętne i niepozbawione trudności.
Pierwsze formacje skalne wśród, których biegnę to wąwóz skalny Uttewalder Grund. Z wąwozu pnę się do miasteczka Wehlen, skąd roztacza się piękny widok na rzekę Łabę. Dalej szlak prowadzi mnie do jednej z największej atrakcji turystycznej – Bastei. Jest to najbardziej tłumnie oblegane miejsce w całym Parku Narodowym. Kamienny most, między formacjami skalnymi przyciąga tysiące osób. Widok jest spektakularny , oczywiście jeśli nie ma ludzi na nim. Oprócz tego ponownie można podziwiać krainę i rzekę Łabę z bardzo dużej wysokości. Jest tak parno i duszno, że zmianę ciśnienia czuję w uszach. Burze zapowiadana jest w godzinach popołudniowych. Obserwuję niebo i widać, jaki zbiera się kocioł. Wlewam półtora litra w siebie i schodami lawirując, między turystami gnam przed siebie. Część trasy znam sprzed kilku lat z ultra maratonu czeskiego,. Biegnąc na Hohnstein, gubię szlak. Ponownie! Tak jak wtedy na zawodach, tak i tym razem uciekł mi w tym rejonie. Pomimo zwiększonej uwagi uniknąłem poprzedniego błędu, a zabłądziłem w innym. Dziwne miejsce. Tym bardziej, że zbiegłem z góry, by po chwili zorientować się, że muszę z powrotem do góry. Trochę więcej roboty i czasu. A czas bardzo cenny. Słyszę pierwsze grzmoty. Przede mną w miarę płaski teren na szczęście, więc cisnę do przodu. Nie ma żartów. Kocioł grzmi i robi się coraz bardziej niebezpieczny. Zbliża się szybciej, niż to sobie obliczyłem. Chciałem zdążyć dobiec do Bad Schandau, ale nie udało się. Miałem farta, że po drodze na wysuniętej skale, z przepięknym widokiem znajduje się schronisko. Trochę mnie zmoczyło, ale niewiele. Zaraz po tym jak wpadłem z impetem do środka, rozszalała się burza.
Po dwu godzinnym przymusowym postoju, musiałem zmienić plan. Robiło się późno, pogoda niepewna, postanowiłem zbiec do Bad Schandau i udać się na czeską stronę na nocleg do zaprzyjaźnionego hostelu w Decinie. Kolejnego dnia z rana wróciłem pierwszym pociągiem do Bad Schandau i wróciłem na szlak. Prognoza mówiła, że ma padać i tak też było. Około ósmej rozpadało się. Byłem wtedy w drodze na Schrammsteine – przeogromna formacja skalna z metalowymi ułatwieniami do jej przemierzania. Technicznie trudny teren. Właściwie to przede mną, było trzydzieści pięć kilometrów trudnego technicznego terenu. Przez Schrammsteine przeleciałem samotnie, nie spotykając nikogo po drodze, co w takim miejscu jak tym jest rzeczą mało spotykaną. To tak jakby, na Giewoncie nikogo nie było, choć mnie kiedyś udało się być samemu na Giewoncie i to w lipcu! Takie rzeczy się pamięta. Pierwszych turystów, aż dwóch spotykam w drodze na Affenstein. Jest bajecznie. Znajduje się na najbardziej dzikim odcinku. Głęboko w jarach wśród skał. Temperatura dziś lepsza, bo o dziesięć stopni mniej, ale nadal parno, duszno i deszczowo. Goni mnie też czas. Już wczoraj wiedziałem, że plan sypnął się i nie zrobię całego szlaki za jednym zamachem. Postanawiam dotrzeć do Schmilki nad rzeką Łabą i tam zakończyć przygodę. Uprzednio atakuje jeszcze drugi najwyższy szczyt Große Winterberg 556m n.p.m. z niesamowitym czterokilometrowym zbiegiem. Muszę tam wrócić i zmierzyć się z podbiegiem z poziomu rzeki na sam szczyt. Będą sączyć się soczyste poty. Kończę dwudniowy trip po Malerweg w Schmilka, pokonując osiemdziesiąt kilometrów szlaku.
Miesiąc później
Wróciłem dokończyć niedokończoną robotę. Pogoda lepsza tzn. trzydzieści stopni, ale pewność miałem, że nie będzie opadów. Przez chaszcze w las, następnie po schodach do pierwszej miejscowości. Początek z wiejskim krajobrazem. Przekonany byłem, że oprócz jednego fragmentu, szlak nie będzie trudny do biegania. I faktycznie tak było przez pierwsze dziesięć kilometrów. To jaką niespodziankę miałem wkraczając w świat skał, przerosło moją wyobraźnię. Krótko mówiąc – Rozwaliło mi System. To co ujrzałem wypełniło mnie od stóp po czubek głowy. Napełniło mnie energią, którą tak potrzebowałem. Poczułem to co kiedyś wiele lat temu, mierząc się samotnie ze szlakami. Szukałem tego w wielu miejscach
Ta część szlaku jest niezwykle panoramiczna. Najpierw, jak pisałem wyżej wiejskie klimaty, dalej lasy i dolinki, by następnie stopniowo przemieszczać się po schodach skalnych wśród nie wysokich skał. Kolejny etap to skały, skały, skały i jeszcze raz skały. Formacje wyrastają nagle spod ziemi sięgając nieba. Lecę i zaliczam wszystkie po kolei. Te najlepsze rozwalające system z fantastycznymi nazwami i panoramami to: Papststein i Pfaffenstein. Na formacji skalnej Gohrisch jest taki labirynt ścieżek, ze zakręcam się i jestem dwa razy na szczytach, ale dwoma różnymi drogami.
Na szlaku mamy też twierdzę Konigstein wybudowaną na skałach. Natura tak uformowała te skały, że szczyt był całkowicie płaski, co pozwoliło wznieść nigdy nie zdobytą twierdzę. Na jej zwiedzanie trzeba przeznaczyć minimum dwie godziny. Długość murów wynosi dwa kilometry.
Z twierdzy kieruje się na małe co nie co . W manufakturze kawy i czekolady na mój widok właściciel serwuje mi darmową kawę. Biorę do tego kilka litrów soków. Połowa zniknęła od razu, zanim jeszcze wyszedłem z tego super miejsca usytuowanego przy samym szlaku. Do końca szlaku jeszcze dziesięć kilometrów. Na spokojnie zmierzam do celu. Po czterdziestu kilometrach osiągam swoją metę. Szlak zrobiony. Odnalazłem na nim to co, zatraciłem po drodze w ostatnich latach biegania. Do tego fenomenalne widoki. Wspaniała w sumie trzydniowa przygoda. Do tej pory zrobiłem tam kilkaset kilometrów, a że jest tam tysiąc dwieście kilometrów szlaków, to sporo mi jeszcze zostało. Już planuje następną wyprawę. Na sto procent muszę zmierzyć się z podbiegiem na Große Winterberg. Jest fantastyczny i mega trudny i o to chodzi!.
Fotorelacja, trochę większa niż zwykle
Łukasz Pawłowski, wlodec