wtorek 17, lipiec, 2018

Biegiem przez ukraińskie góry czyli Bojko Trail

Światła samochodu z trudem radziły sobie z ciemnością i podnoszącą się miejscami mgłą. Koła co chwilę z hukiem wpadały w kolejną z niezliczonej ilości głębokich dziur w drodze. Intensywność tych wykrotów była tak duża , że próby omijania ich w tych warunkach mijały się z celem. Toczyliśmy się zatem na wprost po rozmywającej się w szarościach dziurawej drodze wybuchając co jakiś czas śmiechem kiedy koła zaliczyły kolejny wykrot. Po jakimś czasie w szarościach zaczęły majaczyć jakieś ślady budowli i ukazała nam się biała tablica na której bukwy cyrylicy układały się w napis: Жденієво …

Żdenijewo, bo tak „z polska” brzmi nazwa tej miejscowości było celem naszej podróży. Widok tej tablicy po trudach drogi, oraz mocno frustrującym czasem oczekiwania na przekroczenie granicy z Ukrainą wywołał w naszej ekipie sporą ulgę. Po przejechaniu krótkiego już odcinka trasy oczom naszym ukazał się świat jakby trochę wyrwany z rzeczywistości, w której obcowaliśmy przez ostatnie kilkadziesiąt minut. Oświetlone, turystyczne miasteczko z hotelikami, kortami tenisowymi oraz krzątającymi się ludźmi jawiło się dość dziwnie. To tutaj ulokowano biuro pierwszej edycji zawodów „Bojko Trail” . Na miejscu spotkaliśmy Anię z Irkiem i Magdę. Uporaliśmy się dość szybko z odbiorem pakietów. Po tym jak dowiedzieliśmy się gdzie możemy rozbić namioty zabraliśmy się za rozbijanie obozu. Byliśmy zmęczeni a pora dość późna. Rano czekała nas przygoda… 45 kilometrów po „Ukraińskich Bieszczadach” . Kiedy kładliśmy się do snu była godzina 1:30…

Wstałem pierwszy. Biologiczny zegar jak zwykle wyrwał mnie ze snu tuż po godzinie piątej. Poranek przywitał mnie lekko zasnutym niebem. Zjadłem szybkie, klasyczne śniadanie biegowe w postaci kilku kromek z masłem orzechowym i dżemem. Oczekując na pobudkę reszty ekipy postanowiłem się rozglądnąć za herbatą i kawą. Przyhotelowa restauracja byłą już „pod parą” i po chwili piłem pachnąca kawę….

Cała nasza ekipa powoli zbierała się na linii startu. Pogoda przyjemna, nie gorąco, nie pada… Nastroje w ekipie fajne. Czego chcieć więcej. Robimy sobie jeszcze ostatnie fotki przed startem i po chwili zaczyna się odliczanie.

Nie miałem żadnej strategii na ten bieg. Po starcie jako suport biegowy w „Diablaku” (ponad 50km z metą na Babiej Górze) nie czułem się świeżo. Pierwszych kilka kilometrów pobiegłem dość mocno razem z Tomkiem. Kiedy dobiegliśmy do pierwszego stromego podbiegu postanowiłem wyluzować. Tomek pognał do przodu. Może „pognał” to zbyt duże słowo bo podbiegi na prawdę wymagające. Zarówno jeśli chodzi o nachylenie jak i zmienne podłoże.

Staram się dbać o nawadnianie i energię bo wysiłek spory. Około 400 metrów przed sobą widzę Tomka. Tuż za mną ciśnie Julek. Ania, Magda, Irek i Łukasz turystycznie biegną sobie na relaksie. Jeszcze tylko chwilka mozolnej wspinaczki i witam się z figurką Chrystusa na szczycie góry Pikuy. Przystaję by zrobić fotki i zaczynam przyjemny zbieg połoniną. Widok mimo lekkiego zamglenia zapiera dech. Biegnie się kapitalnie. Jest pięknie…istna petarda! 😉

Jak widać podbiegi są na prawdę wymagające

Szczyt Pikuy

Tuż przed pierwszym punktem żywieniowym na 20 kilometrze trafiam na wspaniały stromy zbieg. Puszczam się z przyjemnością na maksymalnym pędzie i po chwili doganiam Tomka. Wpadamy na punkt, łapiemy trochę soli, pyszne pomidory, uzupełniamy płyny i ciśniemy dalej.

 

Do kolejnego punktu żywieniowego mamy około 6 km i jest to w zasadzie jeden długi zbieg. Nie ukrywam, że uwielbiam zbieganie. Im bardziej trudne technicznie tym lepiej. I w pewnej chwili trafiam na taki właśnie zbieg. Pełny ruchomych kamieni, korzeni, wykrotów i innych przeszkód terenowych. Pędzę ile sił wyprzedzając co jakiś czas jakiegoś zawodnika. Jest wspaniale. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i po chwili docieramy do kolejnego punktu żywieniowego -Roztoka. Tutaj cała masa wiktuałów. Owoce, pomidory, zupa, ciepła herbata… Każdy łapie co mu pasuje. Posilamy się chwile i z Tomkiem ruszamy na chyba najtrudniejszy odcinek trasy. Wspinaczka na Czarną Horę. Jest ciężko. Mocne nachylenie zbocza jak i przebyte kilometry dają się już we znaki. Przeplatamy marsz truchtem aby zluzować mięśniom. Ciężko. Co jakiś czas zmieniamy się z Tomkiem miejscami. Raz ja idę z przodu, raz on…

Widoki – Petarda! 😉

Tuż przed dotarciem na szczyt zaczynam odczuwać niepokojące objawy. Mrowieją mi dłonie i organizm nie bardzo chce przyjmować płyny i jedzenie. Przez głowę przelatuje myśl: „dobra, zwalniam, jeszcze trochę i będzie zbieg. Tam sobie odrobię” . Zwalniam… Tomek zaczyna mi uciekać… Kiedy wreszcie zmęczony docieram na szczyt i widzę już długo oczekiwany zbieg zawadzam o kępę trawy i próbując utrzymać równowagę trafiam dużym palcem prawej stopy w spory kamień. W oczach robi się ciemno z bólu. Ok, dam radę biec , nie jest źle. Rozbiegam! I tutaj czar pryska. Niestety każdy krok, zwłaszcza na zbiegu wywołuje ogromny ból. Dla mnie to koniec biegu… Chichot losu – na odcinku trasy, który najbardziej mi leży i najbardziej lubię nie jestem w stanie się rozpędzić… Cały trudny technicznie zbieg nie zrobił na mnie wrażenia a tutaj na głupiej kępie trawy… Ech… Nie pozostaje mi nic innego jak tylko spokojnym truchtem przeplatanym co jakiś czas marszem pokonywać te ostatnie kilkanaście kilometrów. Tomek już całkiem zniknął z pola widzenia. 8 kilometrów przed metą dogania mnie Julek. Chwilę, rozmawiamy, mówię mu jak mniej więcej daleko przed nami jest „Spider”. Julek ciśnie za nim.  Docieram do asfaltu. Zostały ostatnie 2 kilometry. Tutaj dogania mnie Łukasz. Truchtem wbijamy na metę. Przybijamy piątki, medale, chwila oddechu i… marzę już teraz tylko o tym by wejść do zimnej rzeki… Trochę boję się ściągać prawego buta 😉

 

Po biegu sjesta w przyjemnej atmosferze, jadło, ognisko. Spotykamy Vege Runnersów z dłuższych dystansów. Jest fajnie. Przygrywa cygański zespół grający mieszaninę okolicznego folku w stylu Ska.

Podsumowując.. Mimo tego chichotu losu jakim był uraz na trasie bardzo dobrze wspominam ten bieg. Petarda trasa, piękna i wymagająca. Organizator zadbał o wszystko tak, że chce się tam wracać. Dziękuje Kasi, Tomkowi, Julkowi i Łukaszowi za wspólną podróż i przygodę. Dziękuje wszystkim Vege Runnersom ( oj, było nas tam trochę 😉 ), z którymi dane mi było się widzieć za fajne przeżycia i spotkanie w tym ciekawym miejscu . Jedyne nad czym się mocno zastanawiam kiedy w myślach snuje przyszłościowe plany związane z tym miejscem to przejście graniczne. Wracając tkwiliśmy na granicy blisko 6 godzin….

W Żdenijewie czas jakby zwolnił…

Do zobaczenia na trasach biegowych.

Konrad (Peepuck) Frantz

P.S. Zdjęcia : Kasia, Łukasz, Peepuck