sobota 25, maj, 2019

Ekiden i Marchewkowa Banda. Wyznania kapitana

Aż dwie zielone bandy wystąpiły w warszawskim Ekidenie (czyli sztafecie maratońskiej). Poprzedni nasz występ na tej imprezie datowany jest na 2009 rok. Zamieszczamy dla Was wyznania Adama, kapitana jednej z drużyn.

 

 

 

Wstęp

Nawet nie wiem, od czego zacząć. Zacznę może od piątku.

 

Rozdział 1

Wszystko miałem dokładnie zaplanowane i odmierzone co do minuty. Po pracy wsiadam na Klausa i jadę do Sklepu Biegacza odebrać pakiet na Bieg Wegański, stamtąd strzała na Szczęśliwice po pakiety Ekidenu dla Marchewkowej Bandy, stamtąd kolejna strzała na Powiśle po żonę, z nią strzałka na Pragę na urodziny przyjaciółki, a potem, już sam, włócznia do Powsina na Nocną Botaniczną Piątkę. Tyle że między jednym pakietem a drugim, na placu Zawiszy, Klaus złapał gumę. Przez kilka sekund myślałem, że wszystko przepadło, wracam do domu, niech świat się wali beze mnie. Ale doznałem olśnienia. Veturilo! Pobiegłem z Klausem na plac i z daleka widzę, że stojaki puste. No nie. Miałem trzynaście minut do zamknięcia biura zawodów Ekidenu. Już miałem znów wpadać w rozpacz, gdy wtem! Zjawił się kurier Uber Eats i zostawił rower. Zarzuciłem sakwę na ramię, przypiąłem Klausa i pojechałem po pakiet. Zdążyłem na trzy minuty przed zamknięciem. Wróciłem po Klausa i metrem pojechałem do domu, tam wziąłem Romana, którym jeżdżę zimą, i pojechałem z Bielan na Pragę. Na urodzinkach posiedziałem pół godziny, pojechałem do Powsina i już o 23.34:33 byłem na mecie, a nawet udało mi się wskoczyć na najniższe pudło w kategorii wiekowej. Wraz z Anią rowerami odprowadziliśmy Andrzeja (on biegł) na Kabaty.

Rozdział 2

Obudziłem się – lało. Zrobiłem kawę – lało. Kiedy skubałem ciasto mocy, lało. Myślałem sobie: „No, kurde, Zielony Gang deczko przemoknie”. Pojechałem zrobić wykład. Lało. W połowie – urwanie chmury. Myślałem: „Ajć, biedny Gang”. Po wykładzie zaczynało się przejaśniać. A gdy dojechałem na Szczęśliwice, wyszło słońce. Pełno ludzi. Masa biegaczy za barierkami. Nagle zza zakrętu na pełnej pizgawicy wypadł Marek i minął linię mety. Kiedy dotarłem do Gangu, był niemal w komplecie (Sarah musiała się zwijać, bo goście) i zadowolony. 3:16:42. „Tyle macie do pobicia”, mówili.

 

Rozdział 3

Banda zaczęła się powoli zbierać. Zjawił się Piotr. Jako że kontuzjowana Oktawia nie mogła wystartować, na jej miejsce wskoczyła Magda. Potem zjawiła się Olga i druga Magda. Potem Dominika. Zrobiło się ciepło, w sam raz na piknik, a tuż za strefą zmian – dla ochłody umęczonych stóp – wyrosła głęboka do kostki kałuża, której nie dało się wyminąć. Wybiła 14.00 i Piotr ruszył. Po nieco ponad 7 kilometrach oddał pałeczkę Oldze i musiał się zwijać, bo goście. Po 10 kilometrach wróciła Olga. Jak było, spytałem. „Koszmar”, odparła. Wtedy biegła już Magda. Na zdjęciach wygląda jak świeżynka, ale gdy oddała pałeczkę Dominice, odpowiedziała „koszmar” na pytanie, jak było. Duszno, parno, podbiegi, błoto. Chwilę później mogłem potwierdzić. „I co?”, spytała Olga, gdy dobiegłem na metę. „Super”, odparłem, „koszmar”. Kiedy Magda kończyła bieg, towarzyszył jej doping spikera, który wykrzyczał: „Magdalena Raczyńska z Vege Runners Marchewkowa Banda kończy sztafetę! Z czasem trzy godziny, dwadzieścia pięć minut iiiiii… dwadziEŚcia SIEdem SEkund!” (usłyszcie to).

Epilog

Pierwszy raz w życiu byłem kapitanem. Czułem się bardzo odpowiedzialny, więc dużo pilnowałem naszych bambetli. Dziękuję, Marchewkowa Bando, za tę przygodę.

 

Adam