czwartek 11, lipiec, 2019

Krwawa Adventure Race, czyli na co nam to było…

Już w pierwszym momencie, gdy przeczytałem co to jest Krwawa Adventure Race i kiedy przypada jej termin, wiedziałem, że zapisanie się na tą imprezę, to nie jest najmądrzejszy pomysł. Tydzień po Biegu Rzeźnika na który byliśmy zapisani razem z Kaśką, mieliśmy brać udział w rajdzie przygodowym, czyli jak się okazało w konkretnej rzeźni…

W rzeczywistości sytuacja wyglądała tak, że w przedostatni weekend czerwca zmierzyliśmy się z Biegiem Rzeźnika, który nas pokonał swoim błotem na 71 kilometrze, a 7 dni później znaleźliśmy się w warszawskim Wawrze, gdzie stanęliśmy na starcie kameralnej imprezy, która zawierała w sobie bieg, jazdę na rowerze i spływ kajakiem i to wszystko na orientację. Dodam tylko, że z jakimikolwiek zawodami na orientację nigdy nie mieliśmy do czynienia. Kaśka jako córka geografki, spędziła dzień przed startem na konferencji telefonicznej z mamą, w celu poznania zasad posługiwania się mapą i kompasem w terenie. Ja poszedłem na żywioł i zdałem się na umiejętności jakie posiadłem 30 lat temu w harcerstwie.

Piątkowy wieczór spędziliśmy na pakowaniu sprzętu i jedzenia oraz na oliwieniu łańcuchów. Po, jak zwykle za krótkim śnie, zbieramy się rano, pijemy szybką kawę i wrzucamy bułki z masłem orzechowym i dżemem. Pakujemy do plecaków żele, batony, kanapki i wodę i wyruszamy na rowerach w kierunku Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Tam czeka nas odbiór pakietów i oczekiwanie na obowiązkową odprawę. Odprawa, którą ja na biegach, z reguły olewam lub spędzam w ubikacji, okazuje się porcją przydatnej wiedzy zakończonej rozdaniem map pierwszej części zawodów. W tym miejscu należy chyba opisać zarys przebiegu Krwawej Adventure Race, a więc… Pierwsza część to bieg na orientację i zaliczenie w dowolnej kolejności punktów, po ich uprzednim znalezieniu w terenie. Następnie jazda na rowerze, również na orientację. Później znów bieg na orientację, kolejna jazda na rowerze na orientację, w końcu kajak i potem bieg na orientację i końcowa jazda na rowerze – oczywiście na orientację… ufff. Na wszystko wyznaczono 10 godzin. Niby sporo czasu, ale w realu 10 godzin mija bardzo szybko.

W końcu start. Na normalnym biegu tłum rzuca się do przodu, jednak w zawodach tego typu najpierw warto się zapoznać z mapą i dopiero potem ruszyć w drogę. Nam zajmuje to trochę czasu, bo mimo znajomości terenu musimy okiełznać mapę i kompas. Wreszcie biegniemy, określamy, których punktów szukamy na początku, a którą część trasy zostawiamy sobie na koniec. Jak się okazuje po pierwszym punkcie, to nie jest tak proste jak bułka z masłem orzechowym. Tym bardziej, że przy szukaniu drugiego punktu rozdzielamy się i w rezultacie musimy się odnajdywać nawołując po krzakach, a po za tym szukamy w zupełnie innym miejscu niż powinniśmy. Cała pierwsza mapa zajmuje nam 2 godziny, a jest to zaledwie 10 kilometrów… Bonus jest taki, że w środku lasu znajduję kompas! Wracamy na start i ruszamy na rowerach by odnaleźć kolejne punkty. Nawigacja w trakcie jazdy na rowerze to trochę trudna sprawa. Obie ręce trzymają kierownicę, a dodatko w jednej ręce mamy mapę, a w drugiej kompas. Jakoś nam się udaje odnaleźć kolejne punkty. Tutaj już jesteśmy zobligowani do jazdy według kolejności na mapie. Humory nam dopisują, słoneczko praży, udaje się nam wyprzedzić nawet kilka par zawodników (bo chyba zapomniałem napisać, że na tej imprezie startuje się w dwuosobowych drużynach). W końcu docieramy na kolejny punkt, gdzie miłe panie stawiają nas do pionu oświadczając, że mamy godzinę do zamknięcia punktu wydającego kajaki, a najpierw powinniśmy jeszcze odnaleźć na piechotę 8 punktów na ścieżce biegowej w Falenicy i dotrzeć do przystani w Świdrze. Lekko skonsternowani, nie zdążywszy nawet zdjąć kasków z głowy ruszamy na falenicką wydmę. Niestety, dajemy ciała i po znalezieniu jednego punktu odpuszczamy dalsze szukanie, wracamy na punkt po rowery i pędzimy z Falenicy do Świdra.

Ufff… zdążyliśmy. Trafiamy na punkt, gdzie zostawiamy nasze jednoślady i możemy kontynuować zawody. Mamy dwie opcje, albo wykonujemy zadanie specjalne, albo zostawiamy je sobie na później i od razu spływamy kajakami. Nie chcąc tracić czasu w kolejce do zadania specjalnego bierzemy się za kajak. I tutaj zaczyna się prawdziwa KRWAWA… Jak się okazuje Świder w większości ma głębokość około 10 – 15 centymetrów, co powoduje, że nasz ciężki kajak co chwilę staje na mieliźnie i zmuszeni jesteśmy z niego wychodzić i przepychać lub przeciągać na głębszą wodę. Muszę przyznać, że zanim dotarliśmy do Świdra, cieszyłem się, że kajak będzie najłatwiejszą i najprzyjemniejszą częścią imprezy. Spływ rzeką, leniwe machnięcia wiosłem, a resztę załatwi grawitacja… Niestety, rzeczywistość jak zwykle wali w twarz. 7 kilometrów „żeglugi”, a raczej mordęgi zajmuje nam ponad 2 godziny. Czasem miałem wrażenie, że równie dobrze moglibyśmy pływać po wielkiej piaskownicy. Słowa na k. p. ch. d. w wielu konfiguracjach, co chwilę wylatywały z naszych wysuszonych ust. Być może dwa razy skończyłoby się rozwodem, na szczęście w końcu Świder wpłynął do Wisły. Po drodze jeszcze, ta podwarszawska rzeczka pokazała swoje inne oblicze, próbując nas na jednym zwężeniu lekko podtopić, ale skończyło się tylko na moczeniu po pachy w rwącym nurcie. Niestety, Wisłą musieliśmy wiosłować w górę rzeki, a nasz kajak postanowił, że jest rasowym „lewakiem” i uparcie będzie skręcał w lewo. Co chwilę musieliśmy kontrować w prawo, a mimo to i tak płynęliśmy tak jakbyśmy w żyłach mieli 2 promile. Wreszcie dotarliśmy do przystani promu na wysokości Karczewa, gdzie byliśmy tak wykończeni, że Kaśka nie miała nawet siły, aby wyciągnąć na brzeg naszą „krypę”. Zmęczeni, ale szczęśliwi, że to już za nami siedzieliśmy na murku i opróżnialiśmy nasze buty z kilogramów piasku rzecznego, który woda wtłoczyła nam podczas przepychania i przeciągania kajaka przez mielizny.

Czasu zostało mało, zegarek pokazywał, że już po 17.00, a limit czasu kończył się o 20.00. Przed nami jeszcze bieg na orientację do Świdra po rowery i dość długa droga na metę.   W dodatku zaraz za przystanią, na której pożegnaliśmy nasz nieszczęsny kajak, czeka nas zadanie specjalne. Musimy trafić z łuku dwa razy w tarczę,  a mamy tylko 4 próby. Na szczęście lekcje jakie otrzymałem od teścia, który z zainteresowania jest łucznikiem, do czegoś się przydały i udaje nam się uniknąć punktów karnych.

Kolejny punkt imprezy, bieg na orientację, pokonujemy człapiąc w mokrych i ciężkich butach, po drodze odpuszczając większość punktów, zaliczając tylko jeden. Na punkcie w Świdrze czeka nas kolejne zadanie specjalne, które polega na przekazaniu wiadomości alfabetem Morse’a za pomocą flag, a hasło nie było proste. O dziwo, udaje się za drugim razem. Teraz na rowery i pędzimy ile się da do Międzylesia, gdzie czeka na nas upragniony koniec.

Na metę docieramy około 19.30. Udało się! Skończyliśmy w limicie, niestety nie zaliczyliśmy wszystkich punktów. Trudno, ważniejsze, że jesteśmy klasyfikowani. Jak na zupełnych nowicjuszy w tego typu zawodach jesteśmy bardzo zadowoleni. Zajmujemy 17 miejce na 24 drużyny, które skończyły w limicie i na 38 drużyn, które stanęły na starcie. Nie jest źle!

Bilans: półmaraton biegiem na orientację, 7 km kajakiem po piasku lub pod prąd 😉 , 40 km na rowerze na orientację i jeden kolczyk zgubiony przez Kaśkę. Do tego siniaki, skurcze, i zmęczenie jak po dwóch biegach Rzeźnika oraz limit przekleństw wyczerpany na okres kolejnego miesiąca…

Dzień później… „Jeżeli miałbym polecić tą imprezę, to tylko komuś kogo naprawdę nie lubię.” Teraz, gdy minął już tydzień, jestem prawie pewien, że jak czas pozwoli, za rok znów będę biegał z mapą po lesie i modlił się o dużo wody w rzece.

Kostek

Foto: część zdjęć jest nasza, a część ze strony organizatora imprezy