poniedziałek 1, lipiec, 2013

Nocne bieganie – Półmaraton Rybnik

 

Zastanawiałem się czy ma sens wklejać relację z biegu, w którym byłem jedynym Vege Runnersem. Ciągle czytam o zawodach, gdzie nasz klub reprezentuje spora gromadka startujących. Ludzie się wspierają, wzajemnie dopingują, można by rzec tworzą historię klubu. A tutaj jeden rodzynek, w dodatku nie do końca przekonany czy w tych zawodach, ze względu na dyspozycję, wziąć udział. Drogą kompromisu wrzucam krótką, ale mam nadzieję treściwą relację.

Nocne bieganie w okresie letnim ma ten niezaprzeczalny urok, że istnieje spore prawdopodobieństwo całkiem przyjemnej, jak na ten okres roku, pogody. Co prawda 12 miesięcy temu w tym samym miejscu, o tej samej porze (22.00) termometry wskazywały 26 stopni. Tym razem aura była jednak życzliwa, przyjemne 15 stopni, praktycznie bezwietrznie, nic tylko zapinać buty i … No właśnie i co? Żeby była jasność ten bieg miał być jedyną próbą bicia przez mnie życiówki w półmaratonie. Takie założenie zrobiłem na początku roku, w styczniu, przygotowując wstępny kalendarz startów. Jak to zwykle bywa życie ma swoje brutalne metody na weryfikację ambitnych planów. Nie inaczej było w tym przypadku, cały tydzień poprzedzający start męczyło mnie kiepskie samopoczucie. Oprócz ogólnej apatii wywołanej kiepską pogodą, pojawił się nieprzyjemny ból w dolnej części pleców, który codziennie rano odbierał mi chęci do zwykłego funkcjonowania, o bieganiu już nie wspomnę. W sobotni poranek adrenalina przedstartowa znacząco złagodziła ból, nie mniej jednak wątpliwości co do taktyki rozgrywania biegu spore. Około 21 zjawiam się w Rybniku, odbiór pakietu, chwila relaksu i rozgrzewka, podczas której podejmuję decyzję, że zaczynam ostro i niech się dzieje co chce :). Taktyka dosyć brutalna biorąc pod uwagę dyspozycję, ale jedyna dająca chociaż cień szansy na życiówkę. Bieg składa się z trzech, siedmiokilometrowych pętli także w miarę dokładnie można kontrolować swoje tempo. Poza tym zeszłoroczne doświadczenie podpowiada, że nie ma co kalkulować. Koniec każdej pętli to długi kilkuset metrowy podbieg, nie ma mowy o zachowywaniu sił na następne kółko.

Wreszcie 22.00, ruszam ostro, pierwszy kilometr z górki poniżej 4 minut. Gdyby tak można cały bieg :). Niestety zaczynają się schody, pierwszą pętlę przebiegam bardzo szybko, ale mam świadomość, że następne raczej na pewno wypadną gorzej. W okolicach 11 kilometra dopada mnie konkretny kryzys, chwila solidnego zwątpienia, przecież jeszcze dycha przede mną  a wszystko boli?! Na szczęście na końcu drugiego kółka widzę, że w porównaniu z pierwszym straciłem tylko 30 sekund. Dzięki tej informacji w moim umyśle pojawia się iskierka nadziei na życiówkę. Mimo wszechogarniającego bólu (wierzcie, w tym momencie nie bolała mnie tylko głowa), ciągnę ile fabryka dała a może nawet więcej. Pierwszy raz w historii mojego biegania zaczynam stękać, nie jest dobrze, chociaż muszę przyznać, że wydawanie nieartykułowanych dźwięków pomaga w odsunięciu myśli od najgorszego (czytaj: konkretnego zwolnienia czy nawet zatrzymania się). Wpadam na ostatni podbieg i sam już nie wiem, dlaczego jeszcze biegnę. Gdzie jest ta pieprzona meta!!! Końcowy kilometr to już wydobywanie z samej głębi ostatnich fragmentów desperacji doprawionych odrobiną szaleństwa (obraz zaczyna się rozmazywać). Podobno na finiszu nawet przyspieszyłem (tak twierdzi moja żona), pamiętam tylko, że zrugałem gościa, który informował zawodników którędy na metę (miałem wrażenie, że mi przeszkadza).

Ostanie kółko pobiegłem o minutę wolniej niż pierwsze, ale pobiegłem. Z życiówki urwałem raptem nieco ponad minutę. Urwałem to dobre słowo. Za metą przez ładnych parę chwil nurtował mnie dylemat: 'puszczę pawia czy dam radę’. Złapał mnie skurcz w lewym bicepsie, nawet nie wiedziałem, że takie cóś może człowieka złapać. Zjechałem się do spodu, ale było warto. Chociaż powiem szczerze gdybym tej życiówki nie złamał to bym się chyba załamał :). Reszta jest milczeniem…

AdamS